Wiem, wiem, jeszcze kilka dni temu wszyscy narzekali na brak wiosny, ciepła i słońca. Niektórzy nawet wpadali na szalone pomysły wyjazdu do Egiptu, po słońce i plus dwadzieścia pięć stopni więcej za niecałe tysiąc czterysta. Szaleni i odważni. Moje szaleństwo skończyło się na leżeniu, do południa, w sobotę, na kanapie, przed telewizorem, z kubkiem herbaty. Makłowicz na Zanzibarze. Gotował, jadł, wygrzewał się w słońcu. Jadł bardzo prosto, głównie ryby i owoce morze w bardzo ciekawy sposób przyprawione. Ciepło przyprawione, pachnące miętą, sola, pisakiem i cynamonem. To co gotował Makłowicz na Zanzibarze, posłużyło mi za inspiracje do przygotowania afrykańskiego gulaszu z Tilapii różowej, bardzo delikatnej ryby, naturalnie występującej w Afryce i rejonach Lewantu. U nas można kupić od niedawna świeżą Tilapię. Pochodzi ona ze specjalnej hodowli z podwarszwskiego Płońska, wzorowanej na podobnych, znajdujących się w Izraelu, podobno bardzo wyspecjalizowanej, gdzie ryby dorastają w warunkach bardzo zbliżonych do naturalnych, bez antybiotyków, chemii i morderczego ścisku.
Gulasz z Tilapii, która została wcześniej wyfiletowana, to rzecz arcyprosta i niesamowicie pyszna. Przygotowanie zajmuje nie więcej niż dwadzieścia minut.
składniki – porcja dla 4 osób
2 wyfiletowane tilapie
czerwona cebula
pomidor pokrojony w kostkę
ząbek czosnku
mleczko kokosowe w puszce
limonka
anyż gwiazdkowy, cynamon, kumin, sól, pieprz
dwie papryczki chili, średnio ostre, ale według uznania
listki mięty do wykończenia
odrobina mieszanki arabskich przypraw, może to być na przykład przyprawa do shoarmy.
Bardzo ważne jest nadania arabskiego charakteru tej afrykańskiej potrawie. Kwintesencja połączenia dwóch światów, afrykańskiego i arabskiego z czasów podbojów. Słodka i niezwykle aromatyczna mieszanka. Stąd cynamon, anyż i mieszanka aromatycznych ziół.
Bazę go gulaszu przygotowujemy szkląc cebulę, chili i czosnek, dodając przyprawy. Następnie dodajemy odrobinę wody, której pozwalamy odparować. Dopiero wtedy dodajemy kawałki ryby, którą dusimy dwie minuty, następnie zalewamy mleczkiem kokosowym i sokiem z limonki. Całość dusimy nie dłużej niż pięć, dziesięć minut, doprawiamy sola i pieprzem, posypujemy odrobiną posiekanej, świeżej mięty.
Smaki świata arabskiego, może niekoniecznie te z egipskiego hotelu Alladyn czy innego, gdzie większość po kolacji ląduje w toalecie, łykając jednocześnie Antinal i inne farmaceutyki. Smaki przenikające, czasami nawet drażniące nozdrza, na prawdziwym starym, arabskim bazarze, połączone z lekkością ryb, morza limonki, mleczka kokosowego i mięty. Prawdziwa symbioza smaków na talerzu, z początkiem prawdziwej wiosny w Polsce. W słońcu smakuje jeszcze lepiej.
W tym kierunku jeszcze nie eksperymentowałam, więc może spróbuję. Trochę wydaje się to być kombinacją tajsko-brazylijsko-staropolską, no i ten intrygujący dodatek mięty 🙂