Bardzo się cieszę, że powstają nowe miejsca na warszawskiej Ochocie, podzielonej Ochocie, bo ta stara jej część ma już co nieco do zaoferowania. Można napić się kawy, zjeść śniadanie, między innymi w kameralnym Posłańcu uczuć na Glogera, trafić na dobrą pastę u Włocha w Cafe d’Arte na Asnyka, czy w końcu zjeść przyzwoita pizzę w Non Solo na Grójeckiej. Im dalej tym gorzej, w stronę południową, w stronę Hali Banacha, bo za nią jakby inna Warszawa, gdzie tylko kebab między blokami i budki z tanim chińczykiem niekoniecznie najlepszej jakości. Gorzej było do niedawna, bo kilka tygodni temu otworzyła się poza starą Ochotą, bardzo dobrze oceniona przez internautów i Macieja Nowaka w Co jest grane restauracja Videlec.
Przestronne, lekko industrialne, ale nie zimne miejsce, nieduża karta, która zmienia się co jakiś czas, przyjemny ogródek na zewnątrz, który pewnie za chwilę będzie obchodził inaugurację. Tak, jestem za, bo naprawdę w miłej atmosferze można tu zjeść lunch czy niedzielny obiad. Takiego miejsca brakowało. Miejsca, gdzie widzisz ludzi, różnych od tych spod budki kebabowej kilkaset metrów dalej. Bravo.
I tak recenzenci od kilku tygodni rozpływają się nad Videlcem, co widać, kiedy się wchodzi do lokalu, bo klientów nie brakuje, a na większości stolików widnieje kartka z rezerwacją.
Moja wizyta w Videlcu zaczyna się od zachwalanego przez internautów kremu z topinamburu, który stał się jednym z top dań marca na http://www.restaurantica.pl Całkiem słusznie stał się top, bo jest naprawdę wyśmienity a sukces tego dania może nie tkwi w samym kremie z tej bulwiastej rośliny, ale z kompozycji smaków, bo podany jest z lekko przyprażonymi orzeszkami pini, chipsami z buraka i odrobiną oliwy truflowej. Smak naprawdę autorski, nie spotykany, wyśmienity, za cenę kompletnie mało warszawską, czyli 12 złotych. Gorzej wyszło z konsumowaniem zupy rybnej, która sama w sobie miała dość przyjemny smak, ale siląc się na prawdziwą, śródziemnomorska zupę rybną straciła na uroku, bo owoce morza były w niej mrożone, gumowate i mało smaczne. Spokojnie można je zastąpić świeżą, dostępną w Warszawie rybą. Dalej zjadłem dobrze skomponowaną sałatę z nieźle przygotowanymi krewetkami, dresingiem malinowym i niestety lekko twardym mango i awocadao i sałatkę nicejską, której nic zarzucić nie można.
Zachwycił mnie jednak bardzo prosty deser. Ananas z odrobina brązowego cukry i listkami świeżej mięty, bardzo zgrabnie podany w małym słoiku. Prosto ale bardzo smacznie i lekko. Jedząc deser myślałem o tym jakie pomysły będą mieli szefowie kuchni Videlca, kiedy pojawią się nasze, sezonowe owoce.
Widelec ma u mnie dużą czwórkę z plusem, za brak zadęcia, sezonowe menu, ładne wnętrze, mało naburmuszonych kelnerów, którzy słuchają krytyki sami pytając o jakość dań i oczywiście za krem z topinambury do którego na pewno wrócę, a który zapowiada, że może być jeszcze lepiej przy Grójeckiej 194.
ps
Mało eleganckie jest zaglądanie w cudze talerze, ale Confit de canard, czyli konfitowane nóżki kacze wyglądały w Videlcu bardzo smacznie.
Restauracja Videlec, Grójecka 194, Ochota, Warszawa.
Jedna uwaga do wpisu “Videlec”