Fiesta.
Sobotnia noc. Połowa października. Ulice dzielnicy Santa Cruz w Alicante pełne. To dopiero początek długiej nocy. Mam wrażenie, że nikt tu nie rozmawia i wszyscy mówią przez siebie. Restauracje i knajpy pełne. To podobno wyjątkowa ciepła jesień. Ta noc potrwa conajmniej do ósmej rano, bo dopiero wtedy ustaną ostatnie krzyki i toasty. Hiszpania się bawi, jak w każdy weekend.
Cisza po weekendzie potrwa do poniedziałku, ale na krótko, bo już we wtorek ulice zapełnią się po raz kolejny. O pierwszej w nocy ruch w centrum miasta, jak w godzinach szczytu. To noc przed narodowym, hiszpańskim świętem, Fiesta Nacional. Świeci słońce, chociaż codziennie zapowiadają deszcz. To przedziwne w tej części Hiszpanii, codziennie obserwuję pogodę w różnych aplikacjach, zapowiedź to chmury i opady, po czym otwieram okna przed południem i świeci słońce. Myślę o najniższej sprawdzalności i o tym, że słońce w tej części Europy na Costa Blanca wygrywa nawet z prognozami. Na Fiesta Nacionale ludzie wychodzą na ulice, siedzą w kawiarnianych ogródkach, na promenadzie, gdzie rostawione są pojedyncze krzesła, na plaży. Część ludzie zbiera się przy głównej ulicy, gdzie idzie krótka parada policji, wojska i orkiestry, ludzie biją brawo, śmieją się, krzyczą Viva Espania. Nie ma w tym zadęcia i nawet pan, który prowadzi żołnierzy na czele pochodu, pozuje do zdjęć, jak na cyrkowiec na arenie.
Dni na południu Hiszpanii zaczynają się i kończą na dachach. Każdy ma swój dach, swój widok, kawałek balkonu, wielki taras, ganek, patio, albo pobliski skwer z ulubiona kawiarnią lub barem. To tu zaczynają się i kończą dnie. Głośnymi rozmowami i gwarem. Ktoś wyjdzie na spacer z psem i nie założy butów, bo szybko, bo kamienie już nagrzane słońcem.

